„Hamilton” – Lin Manuel Miranda (recenzja musicalu)
My name is Alexander Hamilton. And there’s a million things I haven’t done. But just you wait, just you wait.
Hamiltonowe szaleństwo
Od zawsze kochałam musicale, więc kiedy ludzie odkryli Hamiltona w 2015 roku, mnie również nie ominęło związane z nim szaleństwo. Twórca musicalu, Lin-Manuel Miranda wciela w się w role tytułowego bohatera, Alexandra Hamiltona, jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Spektaktl bez żadnego dialogu – tylko za pomocą muzyki, opowiada historię życia niedoszłego prezydenta USA. Mówi o jego pochodzeniu, rodzinie i miłości do kraju.
Chociaż miałam szansę być parę lat temu na Broadwayu i zakochać się w teatrze muzycznym, Hamiltona oczywiście nie widziałam. Wysłuchałam jednak wiele razy wszystkich piosenek i od 4 lat nadal do nich wracam.
Muzyka to połączenie rapu i klasycznej musicalowej piosenki. Nigdy nie byłam wielką fanką rapu, jednak Hamilton tworzy swój zupełnie odmienny gatunek muzyki.
Niewiele ludzi w Polsce słyszało o Hamiltonie, a nawet jak słyszało to nie są zainteresowani. Fakt, naturalnie występują w owym musicalu elementy historyczne. Jednak są one zupełnie nie istotne, jeśli spojrzymy na to szerzej. Hamilton opowiada nam o rodzinie, o tym jak łatwo można być zapomnianym i o tym, jak każdy człowiek jest panem własnego losu. O tym co pozostawimy po sobie, kiedy nas nie będzie. Między słowami, musical nawiązuje do współczesnej polityki oraz poucza nas, jak łatwo i szybko można stracić wszystko w życiu.
Każdy powinien dać szansę arcydziełu Lin-Manuel’a Mirandy. Nawet najwięksi przeciwnicy rapu oraz musicalów, mogą znaleźć w nim coś dla siebie.
„Słońce też jest gwiazdą” – Nicola Yoon (recenzja książki)
We are capable of big lives. A big history. Why settle? Why choose the practical thing, the mundane thing? We are born to dream and make the things we dream about.
Podzieleni przez los
Do polskich kin wszedł niedawno film: „The Sun is Also a Star”. Miesiąc temu, w związku z nachodzącą premierą zdecydowałam się wziąć się za czytanie książki, której film jest adaptacją. Cała historia skupia się na dwóch głównych bohaterach. Natasha wraz z rodziną są nielegalnymi imigrantami z Jamajki. Daniel pochodzi z Korei Południowej – on i jego rodzice również są imigrantami, jednakże posiadają zieloną kartę.
Cała akcja rozgrywa się w Nowym Jorku. Przez błędy swojego ojca, Natasha zmuszona jest do opuszczenia ukochanego kraju i powrócenia na ziemię ojczystą. Zdruzgotana tym obrotem spraw, udaje się ona do przeróżnych biur i urzędów – aby w jakiś sposób naprawić sytuację. Kierując się na spotkanie z prawnikiem, postanawia zatrzymać się po drodze w sklepie muzycznym, gdzie poznaje Daniela.
Książka jest – jak można się domyślić – romansem. Natasha to bardzo pragmatyczna osoba. Kieruje się logiką, rozsądkiem i nie wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia. Daniel jest jej zupełnym przeciwieństwem. Chłopak żyje marzeniami, pisze poezję. Jest skończonym optymistą i romantykiem. Jednakże w jakiś sposób, los łączy naszych bohaterów i pomimo swoich różnic, spedzają razem najlepszy dzień w ich życiu.
Nicola Yoon pisze przystępnym językiem. Jej książkę szybko się czyta. Nie męczy ona swoją formą, ani długością.
Cała historia rozgrywa się w ciągu jednego dnia, a składa się głównie z myśli i rozmów, pomiędzy dwoma głównymi postaciami oraz ludźmi których spotykają, w trakcie jego trwania.
Wniosek po przeczytaniu jest jeden – w krótkim czasie, nieraz nawet przez niepozorny i umprzejmy gest, jedna osoba może zmienić twoje życie na lepsze. I to właśnie robią dla siebie nawzajem Daniel oraz Natasha.
Fabuła gra nam na emocjach. Pomimo tego, że nie jestem miłośniczką wątku „instant love”, to tutaj przedstawiony jest on w świeży sposób. Porusza też temat deportacji imigrantów, który jest w ostatnim czasie, bardzo aktualny w Stanach Zjednoczonych. W związku z tym, łatwiej utożsamić się nam i uwierzyć w istnienie bohaterów.
Ważnym wątkiem jest także relacja głównych postaci z ich rodzicami. W trakcie trwania historii, możemy zajrzeć w głowę każdego z nich i dowiedzieć się, że łatwo przychodzi nam ocenianie ludzi, podczas gdy nie wiemy przez co oni przechodzą i często też skąd pochodzą.
Książka ma wiele pozytywów, jednakże są też negatywy. Związek Daniela i Natashy nie miał żadnego fundamentu, potoczył się wręcz błyskawicznie. Ciężko było mi uwierzyć, że tak szybko się w sobie zakochali. Niektóre dialogi wywoływały u mnie również zażenowanie, a niektóre sytuacje i rozmowy znużenie.
Książka nie jest wykwintna, ale warta polecenia dla miłośników romansów – szczególnie tych z miłością od pierwszego wejrzenia. Na pewno jest dobrą alternatywą na odprężający wieczór i warto przeczytać ją przed obejrzeniem filmu!
Trzy kroki od siebie (recenzja filmu)
Tragiczna historia o miłości
Po „Gwiazd Naszych Wina” i „Zanim się pojawiłeś” do kin trafiła następna produkcja o podobnej tematyce, „Trzy Kroki od Siebie”. Film opowiada historię dwóch nastolatków chorych na mukowiscydozę. Stella (Haley Lu Richardson) i Will (Cole Sprouse) zakochują się w sobie, jednak przez ich chorobę zmuszeni są trzymać dystans półtora metra, czyli około „trzech kroków”.
Film jest również debiutem reżyserskim aktora Justina Balodoni’ego i trzeba przyznać, że jak na pierwszy raz – radzi on sobie naprawdę dobrze. Fabuła oparta jest na książce „Five Feet Apart” – Rachael Lippincott, Mikki Daughtry i Tobiasa Iaconis, więc oczekiwania czytelników i tak były już wygórowane.
Pomimo tego, że wątek miłosny umierających nastolatków był już poruszany w wielu filmach to „Trzy kroki od siebie” przedstawia go w zupełnie nowy sposób. Dwójka naszych bohaterów nie może się nawet dotknąć. Przez cały film największy kontakt fizyczny jakiego doznają zakochani, to trzymanie się za ręce z założonymi rękawiczkami. W tym tkwi największa tragedia.
Poruszana jest również tematyka carpe diem i „leczenia się aby żyć”. Zbuntowany Will przestaje walczyć o swoją przyszłość i nie bierze leków, a Stella na obsesje na punkcie kontroli i przestaje cieszyć się każdym dniem. Podczas filmu, bohaterowie, znajdując złoty środek, uczą się od siebie i uszczęśliwiają siebie nawzajem.
Gra aktorska jest na dosyć wysokim poziomie, w głównej męskiej roli – Cole Sprouse radzi sobie dobrze. Jedna z ostatnich scen w jego wykonaniu, złamała serce niemal każdemu na sali kinowej.
Jednakże uważam, iż warto wyróżnić Haley Lu Richardson. Świetnie odnalazła się w roli protagonistki. Była urocza, ciężko było jej nie lubić, a emocjonalne sceny z jej udziałem, za każdym razem rozkładały mnie na łopatki.
Świetnie spisał się również Moises Arias, w roli Poe – przyjaciela Stelli. Pomimo tego, że był drugoplanową postacią to łatwo było się do niego przywiązać. Jego humor rozładowywał momentami ciężką atmosferę filmu, co było miłym dodatkiem.
Podsumowując, „Trzy kroki od siebie” to naprawdę poruszająca historia. Sprawia, że wychodzi się z kina z innym spojrzeniem na życie, które się posiada i na codziennie, czasami błache problemy. Film jest bardzo dobry i doskonale pełni swoją rolę grania na emocjach. Ze mną pozostanie na pewno na długo.
„Aladyn” (recenzja filmu)
Miła niespodzianka dla fanów klasyka
Disney pozostaje niezawodny. Po tegorocznych adaptacjach „Mary Poppins”, „Dumbo” i nadchodzącym „Królu Lwie”, do kin zawitał „Aladyn”. Choć trzeba przyznać, że zwiastuny nie spotkały się z wielkim entuzjazmem od widzów, to film okazał się zupełnie inny niż jego zapowiedzi. Reżyserem tej bajkowej historii jest Guy Ritchie, który wyśmienicie spisał się w tej roli. Pościgi po arabskich uliczkach, niesamowita praca kamery i świetne tempo akcji. Wszystko na miarę kina pana Ritchie’go, którego jestem wielką miłośniczką.
Na wyróżnienie zasługuje również cudowna muzyka, z której filmy Disney’a są znane. Remake znanego każdemu „A Whole New World” zachwyca wokalami i wykonaniem, a „Friend Like Me” czaruje efektami i choreografią.
Kostiumy są piękne. Scenografia jest barwna i świetnie oddaje klimat animowanego klasyka. Sprawia, że Agrabah staje się żywym miasteczkiem, a w pewnym momencie przestajemy porównywać film do jego pierwowzoru i oddajemy się magii.
Jeśli chodzi o aktorstwo, to Mena Massoud wcielający się w główną rolę naszego męskiego bohatera, był poprawny i godny do zaakceptowania. Zarówno jak i Marwan Kenzari, jako Dżafar. Na tle innych postaci, wypadli niestety przęcietnie.
W pierwszej kolejności – Will Smith grający Dżina, był niezwykle miłym zaskoczeniem. Wielu fanów klasyka, nawet przed premierą krtytkowały już twórców za dobranie Smith’a do roli. Jednakże, obawy były niepotrzebne. Aktor cudownie wciela się w postać. Nie próbuje naśladować Robina Williamsa i tworzy swoją własną wersje Dżina, która jest czarująca, charyzmatyczna i zabawna.
Kobiecą postacią przyćmiewającą w tym filmie Aladyna i naszego antagonistę Dżafara, jest za to Dżasmina – grana przez Naomi Scott. Silna, niezależna i kochająca ojca księżniczka, z ambicjami do zostania sułtanem. Nowa piosenka „Speechless” idelanie oddaje charakter tej postaci. Przeciwnicy ruchu feministycznego mogą jej nie polubić, jednak młodsze dziewczynki oglądające ten film mają świetny wzór do naśladowania.
Ogółem, film jest warty obejrzenia. Bajkowy nastrój pozostanie z wami na długo po wyjściu z kina, a muzykę będziecie nucić przez wiele tygodni. Powiedziałabym, że „Aladyn” zdecydowanie przerósł moje oczekiwania i mogę mieć tylko nadzieje, że „Król Lew” i inne nadchodzące adaptacje spotkają się z mojej strony, z podobnym odczuciem.
„Ruina i rewolta” – Leigh Bardugo (recenzja książki)
– Cóż jest nieskończone? – wydeklamowała. Dobrze znałam ten tekst.
– Wszechświat oraz ludzka chciwość – odparłam cytatem.
Finał popularnej trylogii fantasy
Zainspirowana wieściami o nadchodzącym Netflixowym serialu, opartym na książkach Leigh Bardugo, po wielu tygodniach w końcu zdecydowałam się zakończyć czytanie trzeciej części serii Grisza. Autorka od początku zachwycała mnie swoją niezwykłą wyobraźnią oraz umiejętnością budowy świata fantasy. „Szóstka Wron” na zawsze pozostanie jedną z moich ulubionych duologii, z trzymającą w napięciu fabułą i barwnymi postaciami.
Jednak z wielkim żalem muszę przyznać, że zwieńczenie trylogii Grisza mnie rozczarowało. Książka nie była zła. Jestem przekonana, że znajdą się osoby, którym bardzo się spodobała. Ja niestety nie byłam jedną z nich.
W pierwszej kolejności, duży problem stanowiła dla mnie postać Mal’a. Sama w sobie jest nijaka, wręcz mdła. Kiedykolwiek były rozdziały z jego udziałem, przeglądałam następne strony, aby zobaczyć ile jeszcze będę musiała to znosić. Pani Bardugo nieugięcie starała się, abyśmy go polubili. Wciąż narzucała wątek miłosny Mal’a z Aliną, który moim skromnym zdaniem był okropnie cliché. Desperacko próbowała zrobić z niego bohatera i obiekt westchnień czytelniczek, co z mojej perspektywy się nie udało.
Mal’a bez trudu przyćmiewał za to Darkling, inaczej znany nam jako Aleksander. Pomimo tego, że przedstawiany jako ‚czarny charakter’, to również najbardziej fascynująca i przekonująca postać całej trylogii. Ma motywy, ma urok, a jego relacja z Aliną jest wyjątkowa. Pomimo wszystkich swoich złych uczynków, które bez wątpienia popełnił – rozdziały z nim czytało się najlepiej.
Niestety jednak, moje rozczarowanie wiąże się również z nim. A raczej z tym, co autorka postanowiła zrobić z jego historią.
Nie dała Darklingowi żadnej szansy na odkupienie, czego nie mogę zaakceptować. Jego postać bezpowrotnie skazana została na stratę. Co jest naprawdę smutnym faktem i wielka szkoda, że Leigh Bardugo wybrała dla Aleksandra taką drogę. Mogło się to potoczyć inaczej, tak jak wiele rzeczy w tej książce.
Jednakże ignorując zakończenie, Darkling to największy plus serii Grisza. Pomimo tego, że scen z nim było zdecydowanie za mało.
Inną pozytywną postacią, której też brakowało, jest Nikolai. Rownież ciekawy charakter. Również zniknął na połowę książki.
Bez naszych ulubionych męskich postaci, główna bohaterka Alina przeciętnie radziła sobie ze samotnym dźwiganiem fabuły na plecach, co jest naprawdę przykre. Z całego serca popieram silne, damskie protagonistki i naprawdę momentami jej kibicowałam. Wbrew pozorom nie odczuwałam wobec niej żadnych negatywnych emocji, ale niestety przywiązania też nie. Spędziliśmy z nią ponad tysiąc stron, a bardziej lubię Darkling’a, którego powinnam chyba nienawidzić? Coś tu musi być nie tak.
Dużym rozczarowaniem była również końcowa bitwa, do której napięcie budowane było od „Cienia i Kości”, a skończyła się po paru stronach i miała bardzo przewidywalny finał.
Jednak nie można tylko krytykować. Patrząc na pozytywy, z wątków które mi się podobały to: Zoya, Genya i wszystkie postacie dwuplanowe, które były genialne i miały świetną dynamikę. Darkling i Nikolai, kiedy się pojawiali. Fakt, że autorka starała się nie malować wszystkiego na czarno-biało. Pozostawiała szare pola, gdzie momentami sama zastanawiałam się, która ze stron konfliktu ma wiekszą rację.
Nie wdając się w więcej szczegółów. Podczas gdy „Cień i Kość” pozostaje moją ulubioną częścią trylogii, a „Szturm i Grom” uratowaną przez postać Nikolai’a, to „Ruina i Rewolta” mnie po prostu zawiodła. Chciałabym mieć więcej pozytywnego do powiedzenia o tej książce, bo naprawdę szanuje kreatywność i wyobraźnię Leigh Bardugo. Niestety, w skali od jeden do pięć, z ciężkim sercem mogłabym dać tej książce – niecałe trzy.